Opowedanja napisane w Krakowe
Tego starszy pan ranka nie czuł się źle. Jak zwykle, najpierw do jednej z misek wsypał suchą karmę, do drugiej nalał świeżą wodę i postawił obie na podłodze obok lodówki. Czynnościom tym, także jak zwykle, towarzyszyło wdzięczne wymachiwanie ogonem jego czworonożnego przyjaciela plątającego się tuż obok. Następnie pan przygotował sobie skromne śniadanie i wkrótce potem obaj byli gotowi do wyjścia na spacer.
Tradycyjnie przeszli „na skróty” do przystanku tramwajowego, tuż przy Rondzie Grunwaldzkim nad Wisłą. Zatrzymali się przed skrzyżowaniem, a gdy na sygnalizatorze pokazało się zielone światło, ruszyli dalej. Mimo podeszłego wieku mężczyzna chodził dość szybko. Nagle zrobiło mu się ciemno przed oczami, niebo zrównało się z ziemią, zachwiał się, nie mogąc utrzymać się na nogach i upadł na ziemię jak skoszony kłos kukurydzy. Pies rzucił się na pomoc swojemu panu, chwycił zębami rękaw kurtki, próbując go podnieść. Ale jego wysiłki poszły na marne. W rozpaczy i bezradności zwierzę zaskomlało, prosząc o pomoc.
Na szczęście znaleźli się dobrzy ludzie – jednym z nich był sąsiad nieprzytomnego mężczyzny, który natychmiast wezwał pogotowie. Karetka szybko przybyła na miejsce wypadku. Ratownicy ostrożnie podnieśli nieprzytomnego człowieka z ziemi, ułożyli na noszach i zanieśli do karetki. Tutaj, na miejscu, doświadczeni ratownicy zrobili wszystko, aby ratować ludzkie życie. Niestety, nie było to możliwe – rozległy zawał serca zakończył życie mężczyzny.
Po pewnym czasie karetka odjechała, a pies, gubiąc się między nogami przechodniów, pozostał w miejscu, w którym zmarł jego pan. Biegał w różne strony, kręcąc się wokół mostu Grunwaldzkiego niekiedy zatrzymując się, by spojrzeć przechodzącym ludziom w oczy, jakby szukając wyjaśnienia. Gdzie jest jego pan? Przez kilka dni krążył nieustannie, aż w końcu wybrał miejsce, w którym postanowił czekać na swego pana. Na środku ronda, po obu stronach którego nieustannie pędziły samochody, tramwaje i autobusy, był niewielki skwer. Położył się na trawie, pod rosnącym tam drzewem i zaczął czekać. Mijały kolejne miesiące… Nie odstraszały go zimno, deszcze i śniegi. Nocami wędrował w poszukiwaniu pożywienia, często można go było zobaczyć w pobliżu śmietników na przystankach komunikacji miejskiej. Rano, wracał na swoje miejsce, by kolejny dzień oczekiwać na powrót swojego pana.
Wkrótce dzięki prasie pies stał się ulubieńcem nie tylko mieszkańców okolic Wawelu, ale całego Krakowa. Wiele osób zaczęło go „odwiedzać”, niektórzy próbowali robić mu zdjęcia, ale zwykle odwracał się od aparatu, inni przynosili mu coś do jedzenia. Rzadko reagował, chyba że był bardzo głodny. Codziennie psa odwiedzała starsza pani, która mieszkała w pobliżu Ronda. Nazywała się Maria Miller, przychodziła ze swym pieskiem, pudlem imieniem Kajtek i przynosiła psu jedzenie i wodę.
Co zaskakujące, z czasem pies zaczął reagować na nadane mu przez panią Marię imię Dżok, a ponadto zaprzyjaźnił się z Kajtkiem. Czasami sam podbiegał do niego i wtedy mogli szczerze porozmawiać.
–Nie masz własnego domu? Dlaczego mieszkasz na ulicy, marzniesz i mokniesz w strugach deszczu? – zapytał kiedyś Kajtek.
–Nie wiem jak ci to wytłumaczyć… Do niedawna mieszkałem z moim panem, było mi z nim dobrze, spałem w ciepłym korytarzu, jadłem wszystko, na co miałem ochotę, często spacerowałem z moim panem po różnych parkach i lasach, a codziennie tu, nad Wisłą. Nagle wszystko się skończyło, jacyś nieznani mi ludzie pochwycili mojego opiekuna i zabrali go. Nie udało mi się natrafić na żaden ślad… Teraz szukaj wiatru w polu. Czy wiesz, jak długo tu jestem?
–Tego nie wiem… – odpowiedział Kajtek.
–Więc słuchaj – oznajmił Dżok, – to już drugi rok! Na początku jacyś ludzie chcieli mnie umieścić w schronisku dla zwierząt. Myśleli, że uda im się mnie złapać i siłą zabrać gdziekolwiek zechcą, tak jak mojego pana... Ale ja tak łatwo się nie poddaję. Za każdym razem uciekałem i ukrywałem się przed nimi, dopóki nie zrezygnowali ze swoich złych zamiarów.
–Wow – warknął ze zrozumieniem Kajtek.
–A wiesz, przyjacielu – kontynuował Dżok, – śniło mi się, że mój pan się odnalazł. Przyszedł do mnie! Jak zawsze taki łagodny i wesoły, przyniósł mi tyle pyszności do jedzenia, mięso i chleb... Do tego mleko, które lubię najbardziej i położył tuż obok duży biały bochenek chleba – zakończył swą opowieść Dżok.
Kajtek, pod wrażeniem historii opowiedzianej przez swojego przyjaciela, milczał dłuższą chwilę, po czym zasugerował, aby razem poszukali zaginionego pana. Dżok był zachwycony tak wspaniałą propozycją, więc następnego dnia obaj wyruszyli na poszukiwania. Prawie cały dzień przemierzali krakowskie ulice i parki, kilka razy przewędrowali brzegami Wisły, ale bez rezultatu. Tymczasem pani Maria, przerażona zniknięciem psów, rozpytywała wszystkich spacerowiczów i okolicznych właścicieli psów, szukając obu zaginionych, Kajtka i Dżoka. Któryś ze znajomych poinformował ją, że po południu widziano uciekinierów w Parku Krakowskim. Kobieta uspokoiła się trochę i postanowiła wrócić do domu, by trochę odsapnąć, pomodlić się o to, by psiaki do niej wróciły. Kiedy doszła do ulicy, przy której mieszkała, zobaczyła Kajtka i Dżoka siedzących grzecznie przed bramą swojego domu. Kamień spadł jej z serca! Podeszła do nich, przejechała dłońmi po włochatych łebkach i popłakała się z radości.
Od tego dnia przez sześć kolejnych lat Dżok mieszkał ze swym przyjacielem i opiekującą się nimi panią Marią w małym mieszkaniu w pobliżu wiślanych bulwarów. Zdarzało się, że Dżok opuszczał swoją ciepłą siedzibę i znów przez jakiś czekał przy Grunwaldzkim Moście na powrót swego pana. Jak żołnierz na posterunku, dzielnie znosił dotkliwe mrozy, dochodzące czasem do minus dwudziestu stopni, palący upał czy ulewy. I choć pani Marii trudno było pogodzić się z jego cierpieniem, to jednak lepiej niż ktokolwiek inny rozumiała Dżoka i pozwalała mu na to, ciesząc się, że zawsze wracał w końcu do domu. Dziękowała Bogu, że znalazł u niej schronienie, choć nie było jej łatwo zadbać o wszystkie potrzeby tej małej rodziny, którą teraz tworzyli.
Kiedy pani Maria zachorowała, zwierzęta trzeba było oddać do schroniska. Dżok nie potrafił się pogodzić z warunkami niewolniczego życia, więc wkrótce sforsował bramę i uciekł.
Jeszcze długo potem mówiono, że wciąż szuka swego pana, wędruje po mieście, polach i lasach… Ludzie opowiadali sobie o tym niezwykłym psie, szczególnie dzieci lubiły słuchać historii o Dżoku. Z czasem zrodził się więc pomysł, by postawić mu pomnik i tym samym upamiętnić niezwykłą wierność i miłość, jakimi potrafią obdarzyć ludzi nasi „starsi bracia”. Był tej miłości i wierności symbolem. Słynny polski rzeźbiarz, Bronisław Chromy, podjął się realizacji tej zaszczytnej sprawy. To w jego wyobraźni powstał obraz przedstawiający psa, nad którym widać wyciągnięte w opiekuńczym geście ramiona ludzi. Tak powstał pomnik Dżoka – symbol bezgranicznej miłości do najwierniejszego ze zwierząt na świecie.
Łzy napłynęły do oczu wielu obecnych na uroczystym odsłonięciu pomnika psiej lojalności. Na miejsce posadowienia rzeźby wybrano miejsce niezwykłe – bulwary wiślane, pod Wawelem, bardzo blisko Ronda Grunwaldzkiego, gdzie legendarny Dżok przez wiele lat czekał na swojego pana.
Kraków pamięta o Dżoku, wciąż odwiedzają go też dzieci. Widziałem, jak otacza go spory tłumek małych i większych smyków i jak mała dziewczynka wspięła się na podstawę pomnika, chcąc dotknąć jego łapki. Kiedy chciałem sfotografować pomnik, jakaś starsza pani zapytała mnie, czy czasem nie przeszkadzają mi w tym dzieci. Ale kiedy jej powiedziałam, że piszę właśnie dla dzieci, a one rysują do moich opowiadań obrazki, oczy rozmówczyni zaświeciły się. Okazało się, że i ona i jej dzieci również odwiedzały Dżoka i przynosiły mu jedzenie w czasach, kiedy bytował na skwerze. Teraz przychodzi do niego z wnukami. To ich ulubione miejsce w Krakowie, mogą tu spędzić nie godzinę czy dwie, ale nawet cały dzień.
Spokojna i szeroka Wisła wije się i niesie w stronę dalekiego morza swoje wody między dwoma brzegami. Wierny Dżok spogląda na jeden z nich i podziwia swoją rzeczną siostrę. Cieszy się z każdego spotkania z dziećmi i dorosłymi i wciąż marzy o tym, by zobaczyć wśród nich swojego pana. Samotny czuje się tylko w nocy, kiedy słucha oddechu wiatru, każdego szelestu z nadzieją, że usłyszy znajomy, kochany głos. Czasem pyta Wisłę, czy przypadkiem nie słyszała czegoś o jego dobrym panu, czy może wie, gdzie on teraz jest i jak się ma? A Wisła szepcze mu, żeby się już nie smucił, że w końcu nadejdzie czas, że twój pan wróci z dalekiej podróży. I uspokaja go – On dobrze wie, że czekasz tutaj na niego…
Коментарі